poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Jak praski Golem stanął na straży książek

Jedną z najsłynniejszych legend czeskiej Pragi, a właściwie Josefova, czyli jej żydowskiej dzielnicy, jest ta o Golemie - ulepionej z gliny postaci, w którą mądry rabin Jehuda Löw ben Becalel tchnął życie za pomocą tabliczki z kabalistycznym zaklęciem włożonej figurze w usta. Ożywiona w ten sposób postać miała pomagać Żydom w ciężkich pracach oraz stawać w ich obronie w razie zagrożenia. Pewnego razu jednak rabin polecił Golemowi przynieść wody z rzeki i w swoim roztargnieniu zapomniał anulować polecenie przed szabasem. A posłuszny gliniany stwór nosił i nosił wodę przez cały dzień, aż całą żydowską dzielnicę nawiedziła powódź. Wtedy rabin Löw zrozumiał, jak niebezpieczna jest taka istota, która, choć silna, pozbawiona jest rozumu i wyjął z ust Golema magiczną tabliczkę, zamieniając go z powrotem w nieożywioną glinę. Według legendy, szczątki Golema zostały następnie porzucone na strychu praskiej synagogi Staronovej.
 
Synagoga Staronova w Pradze
Czesi uczynili z Golema jedną z ikon swojej stolicy, bohaterem licznych książek i filmów. Powyższą historię odnaleźć można również w książce Zbigniewa Nienackiego o przygodach Pana Samochodzika pt. "Tajemnica tajemnic" (oraz zawierającej w pewnym sensie echa tej postaci książce dla dzieci Krzysztofa Peteka "Zaklęcie dla Golema. Praga", w której poszukiwanie zaklęcia ożywiającego glinianą figurę jest głównym elementem fabuły). To właśnie chęć odkrywania wciąż jeszcze mimo upływu lat nie zadeptanych śladów Pana Samochodzika sprowadziła mnie w te wakacje do czeskiej Pragi. A jakaż pamiątka z tej wizyty byłaby bardziej adekwatna niż figura Golema?

Co ciekawe, znalazłam je tylko na dwóch stoiskach z pamiątkami, usytuowanymi przy Starym Cmentarzu Żydowskim (miejsce jak najbardziej odpowiednie). Ręcznie robione z gliny, występowały w dwóch "odmianach" - tradycyjny praski Golem, przysadzisty z trójkątnym otworem na piersi (przy wyjściu z cmentarza) i figurka wzorowana na Golemie pojawiającym się w czeskiej komedii "Cesarski piekarz" z 1951 roku w reżyserii Martina Friča, ze spękaniami spiętymi metalowymi sztabami i w kajdanach (przy wejściu na cmentarz). Mniejsze figurki wypatrzyłam też w sklepiku z pamiątkami w Muzeum Franza Kafki, jednak były jakieś dziwnie pokraczne i bardzo małe, a ja miałam w związku z taką figurką konkretny plan...

Zdecydowałam się w końcu na Golema filmowego, który był zdecydowanie ładniejszy (oczywiście według mnie). Potrzebowałam dość sporej sztuki, która okazała się nieprzyzwoicie droga (trzeba było przecież zapłacić marżę za miejsce), jednak idealnie pasowała do zadania, które zamierzałam jej wyznaczyć. Sama glina, bez żadnej glazury. Pierwszą moją ingerencją było pomalowanie "metalowych" elementów na ciemny brąz, żeby lepiej się odznaczały.

Następnym krokiem było zalepienie otworów pod stopami modeliną Fimo i utwardzenie jej poprzez upieczenie całej figurki (cały czas monitorowałam, czy nie dzieje się z nią coś niedobrego, ale Golem dzielnie to zniósł, tylko trochę się nagrzał). 



Wszystko po to, żeby zwiększyć powierzchnię stykającą się z podłożem, aby możliwe było następnie przylepienie całej postaci do kawałka płyty, który został mi kiedyś z jakiegoś wypełnienia mebli w paczce do transportu. Płyta została ładnie pomalowana na czarno i właściwie to był koniec tej metamorfozy.


Praski Golem został strażnikiem książek na regale, które bez niego ciągle się przewracały i spadały na podłogę. Zamiast tylko stać na półce i się kurzyć, udowodnił, że może się do czegoś przydać.

czwartek, 23 lipca 2015

ETNOmania 2015

Wyobraźcie sobie ponad 150 wystawców, zgromadzonych na niewielkim obszarze Nadwiślańskiego Parku Etnograficznego w Wygiełzowie niedaleko Krakowa. Prezentują ludowe rzemiosło, etno-dizajn, tradycyjne smaki, ręcznie robione zabawki, ceramikę - jednym słowem wszystko, do czego można przyczepić etykietki ETNO i FOLK. Dodajcie do tego elementy interakcji ze odwiedzającymi - warsztaty, instalacje, czy po prostu mnóstwo trawy, na której można położyć koc i zrobić sobie rodzinny piknik. Taki jest właśnie festiwal ETNOmania, organizowany co roku przez krakowską fundację NADwyraz. A ja już drugi rok z rzędu miałam przyjemność tam być.

W zeszłym roku ograniczyłam się tylko do zwiedzania i zakupów, natomiast w tym roku skorzystałam z okazji i zapisałam się na dwa rodzaje warsztatów - tworzenia łemkowskiej biżuterii z koralików oraz filcowania na mokro.  Z tego powodu zwiedzanie i zakupy zostawiłam raczej mojej rodzinie, chociaż sama też zrobiłam rundę honorową wzdłuż straganów. Ponieważ miałam sobie wybrać jakiś drobiazg jako prezent urodzinowy, mój zbiór ręcznie robionych ozdób choinkowych powiększył się o kolejne frywolitkowe gwiazdki i aniołka, tym razem śnieżnobiałe (kupione u tej samej pani co rok temu).



Pozostałe "łupy" wykonałam już własnoręcznie. Była to koralikowa bransoletka w kwiatowy motyw oraz naszyjnik i kolczyki z filcowych ślimaczków.




Pierwszy z tych łupów powstał w gościnnych progach dworu z Drogini, w którym odbywały się warsztaty łemkowskiej plecionki z koralików. Oczywiście ograniczony czas, a także w większości znikome doświadczenie uczestników, nie pozwoliły na zrobienie prawdziwej łemkowskiej krywulki, czyli rodzaju kołnierza z koralików, który kobiety nosiły na tradycyjnej kamizelce. Zapytana o to, jak długo robi się taką krywulkę, pani prowadząca odparła, że około 130 godzin... To dlatego rękodzieło jest takie wspaniałe. Potrzeba tak wiele czasu, aby powstało.

A oto schemat, jak zrobić kwiatuszkową bransoletkę:


Kolejne warsztaty odbywały się już na scenie, wokół ogromnego stołu. Jak na moje pierwsze spotkanie z filcowaniem na mokro, efekt jest zadowalający, choć nie zdawałam sobie sprawy, ile zachodu kosztuje zrobienie takich ślimaczków. Nie tylko dzieci dobrze się bawiły, wyciskając mydlaną wodę, ugniatając i rolując filcowy rulon. Zdjęć "w trakcie" niestety nie zrobiłam, gdyż pryskające wszędzie mydliny i moje mokre ręce nie za bardzo polubiłyby się z aparatem fotograficznym.

Dzień można było zaliczyć do naprawdę udanych. Nie tylko zdobyłam kolejne ręcznie robione ozdoby, ale do tego nauczyłam się nowego wzoru bransoletki oraz miałam okazję na poznanie techniki rękodzieła, z którą do tej pory nie miałam do czynienia. Pogoda również była fantastyczna i nie zepsuł tego nawet niewielki deszczyk, który trochę nas pod koniec postraszył i przeszedł.


P.S. Bardzo dziękuję Wojtkowi z fundacji NADwyraz za zaproszenia, dzięki którym ja i moja rodzina poczuliśmy się jak VIP-y :)

piątek, 17 lipca 2015

Sherlock Holmes dla młodzieży... i o młodzieży

Pod koniec marca pojawiła się w księgarniach trzecia część cyklu "Sherlock, Lupin i ja", opowiadająca o dziecięco-młodzieżowych latach słynnego detektywa i równie znanych w późniejszym czasie - Arsene Lupina i Irene Adler. Książkę miałam już w dniu premiery i pochłonęłam ją momentalnie, a jej ukazanie się skłoniło mnie do przeglądu tego i drugiego podobnego tematycznie cyklu o przygodach młodego detektywa, które czytam zawsze z ogromną przyjemnością.



Pierwsza seria książek, wspomniana wyżej, wydana została pod wspólnym tytułem "Sherlock, Lupin i ja", co sugeruje, że jej autorką jest Irene Adler i taki zresztą autor widnieje na okładce. Narracja jest rzeczywiście pierwszoosobowa z perspektywy małej Irene, chociaż pod tym pseudonimem kryje się tak naprawdę Alessandro Gatti, który wraz z Pierdomenico Baccalario przyczynił się również do powstania fantastycznego cyklu książek dla dzieci "Ulysses Moore". Z tym cyklem łączy też serię niezwykle dopracowana szata graficzna (autorstwa Iacopo Bruno), w której absolutnie się zakochałam już przy czytaniu "Ulyssesa". Ale książki te to nie tylko wspaniałe ilustracje. Wydane do tej pory "Trio czarnej damy", "Ostatni akt w operze" i "Tajemnica szkarłatnej róży" to prawdziwe perełki książki przygodowej, nie tylko dla dzieci (sama jestem przykładem tego, że i dorośli mogą się w nich zaczytywać, choć może nie jestem "modelowym" dorosłym, bo wydaje mi się, że wciąż w jakimś stopniu pozostałam dzieckiem). Cały pomysł serii opiera się na pytaniu "Co by było, gdyby Irene, Arsene i Sherlock spotkali się już w dzieciństwie i razem rozwiązywali zagadki kryminalne?". A w książkach znajdziemy na nie odpowiedź. Los raz po raz stawia przed młodymi detektywami zagadki do rozwiązania, z którymi oczywiście nie jest w stanie poradzić sobie policja. I choć książki te dedykowane są dla dzieci, znajdziemy w nich też trochę drastycznych scen, zwłok i złoczyńców (choć pewnie i tak znaczniej mniej niż w statystycznej grze komputerowej), ale też mają one zawsze pozytywne przesłanie, mówiące o sile przyjaźni, poświęceniu, walce dobra ze złem, aby dobro zawsze zwyciężyło. I może mało godne pochwały jest ukrywanie przez małych detektywów swojej działalności przed światem dorosłych (z jednym małym wyjątkiem ;-) ), co sprowadza się do nieustannego kombinowania, a czasami wręcz okłamywania najbliższych, jednak na swoje usprawiedliwienie mają to, że zawsze działają w słusznej sprawie. I często też dostają nauczkę, że kłamstwo nie popłaca.

Z ogromną przyjemnością śledziłam przygody trójki bardzo wyrazistych głównych bohaterów, od ich spotkania podczas wakacji w Saint-Malo, poprzez przygody w Londynie i już nie mogę się doczekać zapowiedzianej na okładce kolejnej części, czyli "Katedry strachu" (dostępnej już po angielsku).

Autorem drugiej serii, zatytułowanej "Młody Sherlock Holmes", jest Adrew Lane, ogromny fan Sherlocka Holmesa, posiadający imponującą bibliotekę związanych z nim książek, który pisze swoje opowieści o słynnym detektywie za zgodą i aprobatą spadkobierców Arthura Conan Doyle'a. Skupia się on bardziej na postaci samego detektywa, choć daje mu również do pomocy dwoje przyjaciół - Virginię i Matty'ego, a więc znowu mamy dziecięce trio rozwiązujące zagadki kryminalne. Z książki na książkę możemy zaobserwować powolne zmiany, jakie zachodzą w tytułowym bohaterze, gdy pod wpływem spotkanych ludzi i wydarzeń, ze zwykłego dzieciaka, jak każdy inny, zaczyna wyłaniać się powoli detektyw, jakiego znamy z późniejszych (a właściwie to duuużo wcześniejszych) opowieści. Dowiadujemy się przykładowo, kiedy detektyw zainteresował się grą na skrzypcach, i gdzie nauczył się wielu zasad, które stosował później w swoich śledztwach.

Największy wpływ na młodego Sherlocka ma tutaj jego niezwykły guwerner, Amyus Crowe, Amerykanin, były pracownik  Agencji Detektywistycznej Pinkertona, który przekazuje swojemu podopiecznemu zasady logicznego myślenia i dedukcji, a także ogólnie uczy go po prostu życia. Razem z młodym detektywem i jego przyjaciółmi zagłębiamy się w kolejne sprawy, na które (jak to zwykle bywa z młodymi bohaterami) natykają się mimo woli - tajemnicze zgony przypadkowych (z pozoru) osób, na których śmierć pozostawia odrażające piętno w postaci pęcherzy na skórze ("Zabójcza chmura"); niebezpieczny osobnik kolekcjonujący rzadkie gatunki pijawek, który zawsze chodzi w porcelanowej masce ("Czerwona pijawka"); niewyjaśnione morderstwo w zamkniętym pokoju, którego sprawcą (jak wskazują na to wszystkie dowody) jest brat Sherlocka, Mycroft, który nie pamięta zupełnie, co się wtedy wydarzyło... ("Lodowe ostrze").

Nawet nie znając późniejszych perypetii Holmesa w dorosłym życiu, każda z tych historii jest warta polecenia miłośnikowi dobrej książki. Trzeba tylko uważać, czytając jednocześnie obie serie, żeby nie pomylić wydarzeń z jednej i drugiej, ponieważ, co oczywiste, autorzy nie konsultują się ze sobą, prowadząc dwa odrębne "wszechświaty równolegle". Parę razy zdarzyło mi się zastanawiać przy czytaniu kolejnego tomu, w którym z tych wszechświatów aktualnie jestem i jak ma właściwie na imię siostra Sherlocka...

P.S.
Seria "Młody Sherlock Holmes" liczy znacznie więcej tomów, niż trzy wydane w języku polskim. Są to: "Fire Storm", "Snake Bite", "Knife Edge", "Stone Cold" i zapowiedziana na sierpień "Night Break". Czy zostaną przetłumaczone na język polski - nie wiadomo.



poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Trochę z lenistwa...

Kiedy z siostrą byłyśmy dziećmi, stałym punktem Wielkiego Piątku było malowanie pisanek. Każda musiała być oryginalna i jedyna w swoim rodzaju. Standardem było zmywanie nieudanego "dzieła" i malowanie nowej wersji - po kilku takich razach pisanka stawała się brudnokolorowa, jako że używałyśmy do malowania głównie plakatówek. Później mama miała za zadanie odgadnąć, która pisanka jest czyja (prawie zawsze jej się to udawało, wystarczyło trochę znać nasze charaktery, które odbijały się w malowanych jajkach jak na dłoni) i robiła im zdjęcia na pamiątkę. I to było strasznie fajne i każde dziecko też powinno mieć takie swoje chwile kreatywności. Nie odbierajmy im tych chwil gotowymi naklejkami, czy jakimiś otoczkami termokurczliwymi. Jeśli dziecko lubi świnkę Peppę, to niech namaluje ją na pisance.
Ale to było dawno. Od tego czasu urosłam i zrobiłam się leniwa. Na tyle leniwa, że w zeszłym roku wymyśliłam, że zrobię wielorazowe "etui" na jajka, żeby wystarczyło je do nich włożyć i pisanka gotowa. Etui powstały na szydełku i sprawdzają się dobrze - efekt murowany (kiedy na przykład spotkacie znajomych podczas święcenia pokarmów w kościele i oglądacie nawzajem swoje pisanki, jak dziwnie by to nie zabrzmiało).


W tym roku w kościele oglądałam też serwetki do koszyczków. I z przyjemnością stwierdzam, że bardzo dużo trafiało się robionych ręcznie na szydełku. Od razu zmieniają charakter koszyczka, na taki bardziej swojski, tradycyjny. Sama miałam dwie takie w koszyczku, wprawdzie nie moje osobiste dzieła, ale prezent dla mojej mamy od jej znajomej. To bardzo miłe, kiedy ktoś decyduje się podarować drugiej osobie kawałek swojego czasu zaklętego w rękodzieło.



I jeszcze ostatnie kwestia wielkanocna - dekoracje. W przeciwieństwie do Bożego Narodzenia, zupełnie nie mam natchnienia na dekorowanie mieszkania na Wielkanoc. Po prostu uważam, że natura jest na tyle kolorowa w ten czas, że żadne dodatkowe dekoracje nie są potrzebne (zwłaszcza, że przerażają mnie różnego rodzaju jajka i kurczaki "na piku", filcowe podkładki albo inne chińskie badziewie). W tym roku wprawdzie Matka Natura zafundowała nam białe święta, ale w większości przypadków reguła się sprawdza. Jedyną dekoracją, która zawsze wisi u mnie na oknie na Wielkanoc, jest oklejona bibułką wydmuszka, kupiona kiedyś u dawnej współlokatorki (owoc pracy jej mamy podczas produktywnych wieczorów przed telewizorem). Już kilka razy naprawiana i odświeżana w zupełności wystarczy.


czwartek, 19 marca 2015

Throwback Thursday - Lampka na biurko

Przyłączając się do popularnej akcji Throwback Thursday, prezentuję mój pierwszy (zrealizowany!) projekt elementu wystroju wnętrza - lampkę na biurko zrobioną ze statywu fotograficznego. Pomysł nie do końca oryginalny, gdyż tego rodzaju lampki w mniejszych lub większych wersjach przewijały się już wielokrotnie przez magazyny, sklepy i strony internetowe dotyczące dekoracji wnętrz, jednak moja lampka nie jest kopią żadnej z nich, lecz jedynie nimi inspirowaną, dobrałam każdy jej element zupełnie samodzielnie.


Za bazę posłużył statyw Hama Traveller, przedstawiciel tych "nieco większych z małych" statywów używanych do "idiotenkamer", ze względu na jego rozmiary oraz czarny kolor. Klosz wybierałam długo, gdyż nie tylko musiał pasować proporcjonalnie do wymiarów statywu, ale też chciałam, żeby był zrobiony z materiału o wyraźnym splocie w kolorze białym, ewentualnie ecru. Ostatecznie wypatrzyłam idealny okaz w Leroy Merlin. Tam też dobrałam do niego żarówkę, z czym wiąże się dość zabawna historia. Dobierałam ją bowiem po kształcie i wielkości, aby pasowała do klosza i znalazłam taką - idealnie okrągłą. Była podejrzanie droga i dopiero po powrocie do domu przeczytałam na opakowaniu, że kupiłam żarówkę do piekarnika! Sprawowała się jednak nadzwyczajnie dobrze i świeciła przez kilka lat, a kiedy się spaliła, kupiłam drugą identyczną na wymianę :) Polecam!

Całą resztę potrzebnych detali, czyli oprawkę do żarówki i kabel zasilający kupił mój tata (dostępne są w każdym markecie budowlanym). On też został głównym wykonawcą projektu, z czego najbardziej skomplikowaną częścią było osadzenie oprawki do żarówki na gwincie 1/4", czyli standardowym w statywach. Ostatecznie udało mu się to przez własnego pomysłu przejściówkę wykonaną z kawałka aluminiowej rurki. Całość prezentowała się dokładnie tak, jak sobie to wyobrażałam i była pierwszym z "filmowych" akcentów w mojej przestrzeni życiowej. I z pewnością wyglądała lepiej niż zwykłe lampki biurkowe masowej produkcji, jakich pełno w marketach!

wtorek, 10 marca 2015

Jeśli widzę dalej, to tylko dlatego, że stoję na ramionach olbrzymów

Jakiś czas temu natrafiłam na felieton Rafała Ziemkiewicza, który zupełnie wywrócił moje wyobrażenie o Sherlocku Holmesie i jego autorze. Wcześniej, jak pewnie większość czytelników, uznawałam Sherlocka za "twór" jak najbardziej oryginalny, jednak, jak to zwykle z "odkryciami" bywa, niekoniecznie laury zbiera ten, kto był pierwszy, lecz ten, kto trafił na właściwy czas i miejsce.
W swym felietonie (który można przeczytać tutaj), Rafał Ziemkiewicz opisuje genezę sławnego detektywa, jak i całej powieści detektywistycznej, której początki sięgają znacznie dalej niż utwory Arthura Conan Doyle'a. Nie będę tutaj streszczać całego felietonu, który jest niezwykle ciekawy i polecam jego lekturę, dość, że jako pierwowzory Sherlocka, wskazuje on na dwie postacie - C. Auguste'a Dupina, który pojawia się w trzech opowiadaniach Edgara Allana Poe, oraz pana Lecoq z powieści Emila Gaboriau. Autor przygód Holmesa czerpał pełnymi garściami z twórczości wyżej wymienionych pisarzy, żeby nie powiedzieć, że bezczelnie kopiował niektóre wątki i charakterystyki postaci. Postanowiłam to sprawdzić, przynajmniej częściowo, gdyż na mojej półce już od bardzo dawna zbierały kurz "Selected Tales" Edgara Allana Poe, w tym trzy o przygodach C. Auguste'a Dupina. Kilka razy wybiórczo zabierałam się do przeczytania tej książki, z mizernym skutkiem, gdyż język pana Poe jest dość zawiły, a czytania wcale nie ułatwiał fakt, że jest to oryginalna wersja angielska. Tym razem zagryzłam jednak zęby i przeczytałam wszystkie trzy opowiadania, robiąc przy tym notatki porównujące je do historii o Sherlocku. A oto, co zapisałam:


Opowiadanie nr 1 "The Murders in the Rue Morgue" ("Zabójstwo przy Rue Morgue")

·      Narratorem zarówno tego, jak i kolejnych opowiadań jest bliżej nieokreślony osobnik, który przyjechał do Paryża w celach naukowych. Tak samo, jak w opowiadaniach Arthura Conan Doyle'a, mamy do czynienia z pierwszoosobową narracją uczestnika wydarzeń, którego los zetknął z niezwykłym człowiekiem, w tym przypadku z Augustem Dupinem. Obaj są zresztą ludźmi nauki, choćby tylko hobbystycznie, o czym świadczą okoliczności ich poznania - w bibliotece polowali na tę sama rzadką książkę. Ale na tym podobieństwa się nie kończą...
·      Dupin, jako przedstawiciel zubożałej szlachty, znajduje się w nieciekawej sytuacji finansowej, więc nasz narrator proponuje mu wspólne mieszkanie, przy czym on będzie płacił czynsz, bo i tak potrzebne mu lokum w Paryżu na czas jego badań. Brzmi znajomo? Jedyną różnicą jest to, że wynajmują cały dom, a nie jedynie mieszkanie.
·      W opowiadaniu zawarty jest dość długi wywód dotyczący umysłu analitycznego, który jak najbardziej mógł posłużyć Doyle'owi do stworzenia cech umysłu Holmesa.
·      Dupin jest ekscentrykiem, którego niecodzienne nawyki udzielają się jego współlokatorowi - w dzień zasłaniają okna, a wychodzą na przechadzki tylko nocą, przez większą część czasu siedzą w fotelach i godzinami prowadzą dysputy lub czytają książki i gazety - sielska atmosfera żywcem przeniesiona z Baker Street. Albo na Baker Street...
·      Dupin bawi się w "dokańczanie myśli" swojego współlokatora, a następnie wyjaśnianie zdumionemu, jak na podstawie jego mimiki twarzy, mijanych obiektów i przedmiotów, na które patrzył, odgadł ciąg jego myśli i na nie odpowiedział. Dokładnie to samo robił Holmes.
·      Dupin postanawia pomóc policji w śledztwie dla samej rozrywki, jest także przekonany o niewinności głównego podejrzanego, gdyż policji brakuje wyobraźni i oczywiście zaaresztowała nie tę osobę, co trzeba.
·      Badając miejsce zbrodni i odtwarzając wydarzenia, Dupin odrzuca wszelkie "nieprawdopodobieństwa", co nieodparcie kojarzy się z zasadą działania Sherlocka, aby "odrzucić wszystko, co niemożliwe, a to, co pozostanie, choćby najbardziej nieprawdopodobne, musi być prawdą".
·      Integralną częścią fabuły było zamieszczone przez Dupina ogłoszenie w gazecie, jakie miało "zwabić" do niego właściwą osobę. Co więcej, przed umówionym spotkaniem z potencjalnie niebezpiecznym człowiekiem, prosi współlokatora, aby na wszelki wypadek przygotował swoje pistolety ( co oczywiście ma później swoje echo w postaci rewolweru Watsona, którym zawsze jest chętny wspomóc swojego przyjaciela).
·      Nawet sam inspektor G. z paryskiej policji może się kojarzyć z inspektorem Gregsonem, z którym Holmes nie raz współpracował.


Opowiadanie nr 2 "Mystery of Marie Rogêt" ("Tajemnica Marie Rogêt")

·      Określone jest ono jako "sequel do Morderstwa przy Rue Morgue", ale według mnie jest to najmniej "holmesowe" z opowiadań Poego. Jest to bardziej jego próba wykorzystania stworzonej wcześniej postaci detektywa do opisania swojej wersji wydarzeń w głośnej ówcześnie sprawie morderstwa Mary Cecilii Rogers (z czym się zresztą nie kryje). A dlaczego najmniej "holmesowe"? Dupin nie wychodzi w ogóle w teren, a wszelkie informacje czerpie z doniesień prasowych i na ich podstawie wysnuwa własne wnioski. Ogólnie rzecz biorąc, opowiadanie jest długie, nudne i przegadane.
·      Natomiast związki z Holmesem również znajdziemy - czytamy, że po rozwiązaniu pierwszej sprawy, Dupin zyskał uznanie u paryskiej policji i inspektor G. sam przyszedł do niego po pomoc, kiedy rozwiązanie zagadki śmierci dziewczyny przerosło możliwości policyjnych detektywów.
·      Narrator-współlokator, na prośbę Dupina, robi notatki z doniesień prasowych, które detektyw następnie przegląda, stwierdza, że pominął on wszystkie istotne szczegóły i jeszcze raz sam przegląda gazety, wyciągając zaskakujące wnioski z pozoru błahych lub niezwiązanych ze sprawą informacji.


Opowiadanie nr 3 "Purloined letter" ("Skradziony list")

·      Tutaj ponownie pojawia się klimat znany nam później z opowiadań Arthura Conan Doyle'a. Ponownie inspektor G, przychodzi do Dupina po konsultację związaną ze sprawą, tym razem szantażu. Jak wiemy, Sherlock brzydził się szantażem i szantażystami, tak też i Dupin postanawia pomóc policji w odzyskaniu kompromitującego listu (sytuacja jakże podobna do tej opisanej później w opowiadaniach "Skandal w Czechach", czy "Charles Augustus Milverton").
·      Wysłuchując opowiadania inspektora, Dupin pali fajkę, a po wyjściu swego gościa długo rozprawia nad brakiem wyobraźni paryskiej policji.
·      Pojawia się też przebranie, w jakim detektyw udaje się do szantażysty, oraz zaaranżowane sztuczne zgromadzenie pod oknem (wystrzał z muszkietu), aby odwrócić uwagę gospodarza (scena prawie dokładnie jak ze "Skandalu w Czechach").
  

Mając na uwadze powyższe porównania, do utworów Arthura Conan Doyle'a można więc zastosować bardzo mądre zdanie, przypisywane sir Izaakowi Newtonowi: "Jeśli widzę dalej, to tylko dlatego, że stoję na ramionach olbrzymów".

wtorek, 24 lutego 2015

Harcerskie echa

Dwa dni temu, 22 lutego, czyli we wspólnym dniu urodzin założycieli skautingu - Roberta Baden-Powella i Olave Baden-Powell, skauci (w tym polscy harcerze) na całym świecie obchodzili Dzień Myśli Braterskiej, czyli World Thinking Day, w którym składali sobie życzenia, wspominali wspólne obozy i wędrówki na szlakach harcerskiej przygody, urządzali spotkania i wieczornice. W tym dniu nawet Ci, którzy już dawno zamienili harcerski mundur na coś bardzie oficjalnego (bądź nie), przypominali sobie, jak to było siedzieć przy blasku ogniska wśród przyjaznych twarzy i śpiewać przy wtórze gitary, czy wykonywać niesamowite zadania na punktach kontrolnych rajdu czy biegu patrolowego.

Mnie również to nie ominęło, a nawet śmiem twierdzić, że był to jeden z najlepszych okresów w moim życiu, chociaż z harcerstwem zetknęłam się dość późno, bo dopiero w liceum. Do tej pory przechowuję w szafie mój pierwszy mundur, który po reformie mundurowej kilka lat temu stał się niestety bezużyteczny. A szkoda, bo według mnie "stary" krój spódnicy zapinanej z przodu na guziki był znacznie lepszy niż obecny, zapinany normalnie z boku. Nie mówiąc już o tym, że lepiej dopasowywał się do sylwetki. Ta właśnie stara spódnica harcerska zainspirowała mnie, aby na jej podstawie uszyć nową spódnicę o takim samym kroju, skoro ten się sprawdził.

Przy pomocy szarego papieru sporządziłam wykroje poszczególnych części, obrysowując je i zostawiając margines na zszycie. Trochę trudniej było z górną częścią, gdzie znajdowały się zaszewki i musiałam sobie wyobrazić, jak dużo więcej materiału tam zostawić. Materiał na spódnicę wyszukałam już wcześniej na Allegro, był to drobniutki sztruks w kolorowe wzory. Okazał się idealny dla stawiających pierwsze kroki w szyciu (czyli dla mnie), świetnie się układał, nie rozciągał i nie miął. Dopasowałam do niego turkusowe guziki, a właściwie wymyśliłam sobie, jakie chcę guziki, a potem znalazłam takie w pasmanterii w Galerii Krakowskiej. Ceny tam mają niestety naprawdę kosmiczne, ale za to największy wybór guzików (i nie tylko), jaki widziałam, więc traktuję tę pasmanterię jako ostatnią deskę ratunku, jeśli już nigdzie nie mogę znaleźć tego, czego szukam.


Ostatecznie, z powodu moich niewielkich umiejętności krawieckich, spódnica zapina się na zatrzaski, a guziki pełnią jedynie funkcję dekoracyjną i maskującą. Zrezygnowałam też z niepotrzebnych kieszeni z przodu. A ponieważ z wieloma projektami mam tak, że je zaczynam i porzucam, a potem czekają na moje natchnienie, żeby je dokończyć, spódnica ta przeleżała się dwa lata w szafie, zanim przyszyłam do niej guziki i zatrzaski. Ale efekt końcowy prezentuje się naprawdę dobrze, a przede wszystkim, jest jedyna i niepowtarzalna oraz ma swoją historię, którą Wam właśnie opowiedziałam.